Linki

poniedziałek, 30 stycznia 2017

Majorka - wyprawa marzeń?


Dziwną porą od niemieckiego zapachu miejskiej komunikacji.. 

Majorka – wyprawa marzeń?



Dzień 1:
Szkoda, że nie zdążyłam zobaczyć muru berlińskiego. Brama brandenburska, Reichstag oraz spacer do około Alexanderplatz muszą mi starczyć na dzisiaj. W końcu nie przyjechałam zwiedzać Berlina, tylko znowu przeliczam minuty i godziny. Gdyby podliczyć wszystkie moje spóźnienia oraz dni, kiedy czekam na coś lub częściej na kogoś to okazałoby się, że jednak częściej to ja przywieram smutkiem do własnej twarzy. Dlatego bardzo często "czasami" zastanawiam się czy takie samotne podróże nie są moim szczęściem. Przynajmniej wiem, że sama jestem panią swojego losu, a zatem i swojego ważnego czasu.



Leżę przy, a raczej na brzegu fontanny na Alexanderplatz. Plecak pod głową, nogi wyciągnięte wzdłuż, a z każdą ciemniejszą sekundą robi się coraz chłodniej.

Prawie północ. Słychać szum berlińskich pociągów z pobliskiej stacji i ulicznego grajka, który zadowala swoją muzyką innych biednych ludzi, którzy nie mają nic, łącza się w pary i tańczą na boso w rytm klasycznej muzyki rockowej Beatlesów.

Dzień 2:
Doczekałam się swojego wspólnika wyprawy. Zabiera mnie na spacer i idziemy coś zjeść. Niby stolica, a wszystko prawie pozamykane. Mamy jeszcze mnóstwo czasu do pociągu oraz do odlotu z SXF. Przysypiamy na stacji. Zaczyna się narzekanie, kiedy w końcu przyjedzie pociąg.

Po czwartej, ale nie o tej porze co na planie, przyjeżdża mistyczny pociąg bez oznaczeń. Zakładamy że to ten, bo ile można czekać. Po chwili orientujemy się, że na szczęście nie mogliśmy się pomylić. Jedziemy na lotnisko i pomijam kolejne czekanie tam, na miejscu, na samolot..

10 rano. Jesteśmy. Na Majorce. Zmęczeni. Jest gorąco. Jest nie do wytrzymania. Mamy ciężkie plecaki. Wszystko zamknięte.. bo siesta? Wszystko wygląda opustoszale. Jesteśmy w stolicy. Czy aby na pewno nas nie wysadzili przypadkiem gdzieś indziej? Popaleni od pierwszych promieni szukamy sklepu z wodą. Szukamy też plaży. Na całej długości port, gdzie jest ta wymarzona przezroczysta woda i sypki piasek?

Godzina 19.
W sumie miasto turlających się Chochołów. Gdzie rozłożyć namiot? 600 euro kary nas nie urządzi zbyt dobrze w takim miejscu. Turystyczna wyspa, gdzie Paris przyleci smażyć swoje długie nogi nie należy do najtańszych.

Docieramy do pierwszej plaży pełnej ogromnych kamieni i skrawka wody. Oprócz nas może piątka ludzi. Nieważne, że jest późno. Idziemy się pokąpać i już po minucie odkrywamy, że woda jest cudownie ciepła i cudownie ohydna w swym słonym smaku. Cieszymy się zachodem Słońca i uciekamy szukać miejsca do spania, które pierwszego dnia okazuje się katorgą. W końcu docieramy do bardzo dziwnego miejsca. Bierzemy tylko śpiwory i idziemy spać. On zły i posolony, ja wtulona z aparatem myśląca o prawdopodobnym szczurze dwa krzaki dalej. Nad ranem nasze miejsce okazało się tak uniwersalne, że spędziliśmy tam jeszcze dwie lub trzy noce, ale co ciekawe nie pod rząd. W tym miejscu za każdym następnym razem rozkładamy namiot, a raczej On rozkłada namiot  (a ja "świecę mu tylko po oczach latarką" przez co dodatkowo mi się obrywa chociaż chciałam pomóc) -  gdzieś na wzgórzu pomiędzy dziwnymi niezbyt trującymi krzewami i pośród trzech otaczających ruchliwych dróg wylotowych. Gorzej być mogło, więc w sumie mam się czym cieszyć. Ważne, że i w nocy jest tutaj ciepło.





Dzień 3:
Straszne. Jeszcze nic konkretnego nie zrobiliśmy, a ja już czuję się jak 70-letnia staruszka z powodu niewyleczonych kolan i bólu kręgosłupa. On się ze mnie śmieje, a ja przypominam mu jak bardzo jest spalony. Czyli wszystko z nami w porządku.

Zbieramy się, jemy śniadanie i kontynuujemy naszą wędrówkę. Odkrywamy przy tym najpyszniejszą kiełbasę pokrytą najprawdopodobniej białą pleśnią oraz owczy ser.
Znajdujemy jedną wymarzoną plażę. Kładziemy się w ostrym Słońcu, co niestety nie było dobrym pomysłem. Smarujemy się resztkami lotniczego dozwolonego 100 ml kremu i liczymy na to, że nie będziemy mieli problemów. Zażywamy kąpieli i odpoczywamy po naszej upalnej wędrówce z odparzającymi plecakami. Moje ramiona w kratkę odciśnięte z mieszanką wybuchową spalenizny, słonej wody i tony piachu. Boli. Okrutnie boli…



Zbieramy się i idziemy dalej. Odnajdujemy drzewa figowe oraz drzewa pełne granatów. Przechodzimy kolejne tysiąc ulic, uliczek i schodów. Nie wiadomo czy lepiej iść w klapkach, czy w gotujących się adidasach. Na głowie mam zawiązana mokrą chustkę, która początkowo nazywała się 'pareo na plażę'. Jest naprawdę super. Może to wydawać się dziwne, ale ból nie jest taki ciężki, gdy widzisz kogoś w podobnej sytuacji,  a z ciągłym uśmiechem na twarzy. Bardzo cenię sobie taką wytrwałość.


Chodzimy po prywatnych plażach i zaczynamy się zastanawiać nad zmianą tego beznadziejnego planu wycieczki. Po godzinie siedemnastej decydujemy się wyjść w góry, gdzie być może znajdziemy już namiotowe schronienie na kolejną noc. Początkowo stwierdziliśmy, że raczej idziemy w "górę", a nie w góry, ale jak zwykle wyszło inaczej. Jak zawsze mężczyzna rozbija namiot, a ja patrzę jak ciężko pracuje ;). I to jest moment, kiedy kręcę najśmieszniejsze ujęcia naszego wyjazdu, aczkolwiek składanie filmu poszło w zapomnienie...

Noc była rewelacyjna. Polegała na ciągłym wspominaniu "tylko mnie nie dotknij, bo zwariuję z bólu". Chyba, że z użyciem kojącego aloesu, wtedy wątek rozmowy zaczynał się zupełnie inaczej. Do dzisiaj mam blizny po spaleniu na Majorce. Chyba najlepsza pamiątka z negatywnym podtekstem.



Dzień 4:
Składamy namiot w pośpiechu i przedostajemy się w dziwne miejsca o nieznanych nazwach. Czekając na jakikolwiek autobus rozmyślamy, co robić dalej. Podejmujemy decyzję z mapą, że pojedziemy na drugi koniec wyspy. Może tam znajdziemy więcej rzeczy godnych uwagi. Płacimy ponad 8 euro i jedziemy. Lądujemy w rejonie Alcudia skąd głodni i spaleni idziemy zjeść coś bardzo nietutejszego. Docieramy do przepięknej plaży z bardzo drobnym i delikatnym jak piórko piaskiem, otoczonej zewsząd drzewami o konarach dłuższych niż moje dwie długości razem wzięte. Pogoda jest cudowna. Ludzi dużo nie ma. Czemu? W all inclusive wolą cisnąć się za płotkami w małych basenikach, niż wyjść na te cudowne plaże. Lepiej dla nas. Kładziemy się w cieniu, bo każdy promyk Słońca działa na nas wcale nie jak lekarstwo. Mija godzina za godziną, a my przesuwamy się w rytmie padającego cienia na plaży, aby przypadkiem nie dotknąć Słońca. Może to się wydawać teraz zabawne, ale czy można aż tak bardzo śmiać się z ludzkiego nieszczęścia? W końcu jesteśmy biali. Tak jesteśmy biali. Tak bym to określiła, inaczej nie byłoby tak trafnie. W międzyczasie przesuwania się o te plażowe centymetry poszłam troszkę ponurkować. Obok mnie płynęła meduza. Dla mnie to był szok, w życiu jeszcze nie widziałam takiego stworzonka na żywo, w rajskiej wodzie! Co ciekawe! Nigdy nie widziałam takiego szkraba meduzy. Cóż za urocze stworzenie! Nie dotykając go, zaczęłam umownie "pchać" falę wody w kierunku brzegu, bo chciałam ją pokazać swojemu współpodróżnikowi. Nie słyszał mnie jak krzyczę, więc stwierdził, że jestem wariatką i dużo chlapię wodą dla zabawy. Zaczął mnie kręcić moją kamerą, a ja straciłam zapał do pokazywania czegokolwiek. Zrezygnowana wróciłam na brzeg i dałam się i jemu pokąpać. W końcu zawsze jedna osoba musiała pilnować naszych rzeczy.


Przebrani i gotowi do kolejnego ciężkiego spaceru wyruszyliśmy w stronę znalezionego na mapie jeziora. Ponad jeziorem wznosiły się przepiękne, czysto skaliste góry bez grama cienia. Podziwiając ten widok z okolicznego mostka, szukałam myślami chłodu z otaczającej nas wody. Trzeba było ruszać dalej. Chodziliśmy między polnymi drogami wśród zapachu stadnin. Po lewej konie, po prawej trzymetrowe trzciny. Idziemy dalej. On zaczyna patrzeć z zazdrością na przejeżdżające pojedyncze auta, a ja staram się zachować zimną krew. Mianowicie ja i moje siadające kolana...



Po długim czasie docieramy do rozjazdu dróg w cztery strony. Przed nami małe rondo, dwa migdałowce po środku oraz hiszpański Dziadzio na rowerze, również ze spalonymi plecami, czapką z daszkiem i pomarszczonym brzuchem. Zapytał nas połamanym angielskim czego potrzebujemy i kim jesteśmy. Sam z siebie. Nie zaczepialiśmy go. Opowiadamy mu, że jesteśmy studentami z namiotami i nie mamy gdzie spać, ani chwilowo nawet co pić. Chyba zrozumiał o co nam chodzi, gdyż zbliżał się wieczór, a my pokazaliśmy mu nasz namiot i puste butelki na wodę. Wsiadł na swój zardzewiały składaczek i machnął ręką, co dało wyraźnie do zrozumienia "za mną!". Pytam się swojego pana M. czy to dobry pomysł? Oczywiście pytanie natychmiast stało się całkowicie retoryczne, gdyż oboje bez zastanowienia ruszyliśmy za nim. Po pięciu minutach drogi zniknął nam z oczu. Jednak dreptaliśmy w dobrą stronę. Dotarliśmy do kamiennego muru ogromnej posiadłości. Poprawiając; mały domek, słodki ganek i ogromny sad z polem.

Przechodzimy przez mur z panem Martinem i rzucamy plecaki na ganku. Pan Martin pokazuje nam studnię pełną czyściutkiej wody oraz wiadro z liną. Potem pokazuje cały sad drzew figowych i ogród świeżych pomidorów! Życzy nam udanej nocy i zapewnia że właściciele mieszkania zostawili mu to miejsce pod opiekę na wiele lat. Dom jest nowy, ale zamknięty. Podobno właściciele wrócą, ale dopiero na emeryturze. Przyznaję bardzo sprytne. Zrywam świeże figi i zajadam się nimi jak najszczęśliwsze dziecko na świecie. Podziwiam zachód za polami i licznymi górami. Wszystko jak w bajce. Gdzie ja teraz jestem? Nieważne. Jest cudownie i czuję, że kocham swoje życie. Kiedy prawie nie mam nic, a mam szczęście i jeszcze cudowną osobę ze sobą. Pora na odpoczynek. W końcu nad ranem zbieramy się dalej, ale tego miejsca na pewno nie zapomnimy.





Dzień 5:
"Kochanie, co chcesz na śniadanie? Pomidory czy figi? Masz ogromny wybór!" - Tak mogłam się śmiać między miliardem nowych myśli. Pamiętałam jednak, że mamy jeszcze zapas wypasionej kiełbasy, a to już coś!


Każdy z nas załatwia poranną toaletę, trochę drzemy się na siebie i ruszamy w stronę północno-wschodniego narożnika wyspy. Docieramy do miejscowości Port de Pollença, robimy jak zawsze masę zdjęć, wypatrujemy rafinerię na drugim brzegu i uciekamy szybko, gdzie pieprz rośnie. Tam już nie będzie nic więcej do zobaczenia. Bierzemy ostatni autobus do miejscowości Port de Sóller na zachodnim wybrzeży wyspy. Chyba właśnie spełniło się marzenie pana M. Jedziemy w góry. Koniec tego morza!

"Jadę w góry"
Droga autobusem trwała około trzech godzin. Drogi w kształcie serpentyn nie miały końca. Oboje byliśmy przerażeni z jaką pewnością jedzie nasz kierowca. Ostre zakręty, droga szerokości autobusu, a patrząc w dół tylko przepaść. Momentami zamykałam oczy i pozwalałam przewracać się butelce coli po siedzeniach autobusu. Cudowne jeziora, wygolone pagórki i góry. Owłosione toną drzew kolejne wzgórza, migdałowce, bananowce i inne niesamowite drzewa i rośliny. Tony plantacji górskich cytrusów. Miliony niebanalnych widoków. Chmury stykające się z naturą matki Ziemi. Nie chcę kończyć tego przejazdu!



Wysiadamy w losowej miejscowości Sóller, o jedną dalej od portu, gdyż kolejnego portu widzieć już nie chcemy. To był błąd, bo miejsce w którym wysiedliśmy było bardziej puste niż miasto duchów. To samo zrobili dwaj następni, podobni podróżnicy jak my. Czekaliśmy półtorej godziny aż będzie kolejny autobus i zawiezie nas do tego poprzedniego miasteczka. 


Znajdujemy się teraz w początkowo zakładanej mieścinie i jak zwykle idziemy pod górę. Bez gór nie ma zabawy, jak już zdążyliśmy stwierdzić. Kupujemy jedzenie i wyruszamy w kolejne piesze wycieczki. Przy pomocy pewnego starszego pana i jego kochanego pieska dostaliśmy informację o punkcie widokowym, a więc zbieramy manatki i ruszamy. Punkt widokowy był niezły, ale jeszcze lepiej było wyjść wyżej. Tak też zrobiliśmy. Minęliśmy jakiś park, drewniane kładki o których wspomniał pan z pieskiem i dotarliśmy do drogi mojego życia pod kątem 50 stopni nachylenia. Podobno półtorej godziny drogi dzieli nas od magicznego przejścia i pięknej wieży obserwacyjnej. Mijamy drogie hotele położone na, przed, za i obok jaskiń, dużo Niemców, jeszcze więcej bogatych Francuzów i każdemu odpowiadamy dzień dobry w innym języku.



Jesteśmy głodni. Znajdujemy drzewa pachnące bananami, ale nie rosną na nich banany, a raczej coś brązowego, wyglądającego jak zgniły i wysuszony banan - co ciekawe, nie rośnie w kiściach. Decyduję się spróbować. Jest pyszne! Ale nie jem za dużo, bo może faktycznie się otruję. Głupia decyzja, ale głodnemu chleb na myśli.. teraz już wiem, że z tym chlebem bardzo się nie pomyliłam. Były to drzewa z owocami karubo - z których robi się wegańskie kakao ale i coś, co znamy pod nazwą "mączka chleba świętojańskiego" i obficie dodajemy do produkcji naszego niby prawdziwego chleba z czterech składników.


Czuję, że ta powieść sprowadza się trochę do opisu drogi po pustyni – ciągłej i niekończącej się. Zauważam jednocześnie, że do Nad Niemnem jeszcze mi dużo brakuje. Za mało opisu przyrody pomimo wspomnianych drzew.

Drepczemy pod górę, drogi coraz to węższe, domów coraz mniej. Zaczynają się serpentyny i z każdą warstwą wznosimy się ponad kolejną warstwę plantacji cytrynek. Nie jesteśmy pewni, gdzie ma być obiecana wieża, ale głupio wierząc miejscowemu Hiszpanowi nie kończymy swojej wędrówki. Znajdujemy mnóstwo argumentów aby zawrócić, a szczególnie jeden nazwany jednogłośnie - końcem drogi…

Przed nami murek, siatka z dziurą i trzy stopnie. Za trzema stopniami, dziurą w siatce oraz murkiem para Niemców. Wdajemy się w rozmowę i już po chwili wiemy, że pogłębiający się otwór w płocie nie jest tam przez przypadek. To jedyne przejście do oddzielonego rezerwatu oraz drogi do upragnionej wieży. Przyspieszamy tempo z powodu gasnącego na dworze światła. Kochany M. bierze aparat i denerwuje mnie wcale niewymarzonymi zdjęciami.

Moje najlepsze zdjęcie z wyjazdu ;).
Przedzieramy się przez warstwę tropikalnych drzew, przez kamienie, kolejne rozstaje dróg, podejmujemy trudne decyzje, trudne rozmowy o istnieniu i nagle pojawiamy się na szczycie.

Wieża nie robi wielkiego wrażenia, ale widok zachodzącego Słońca nad morzem w barwach całej palety kolorów przykuwa natychmiast naszą uwagę. Robimy piękne zdjęcia i relaksujemy się w nutach dotykającej nas wolności. 




Chcielibyśmy dłużej, ale właśnie zaszło Słońce. Włączamy latarki, staramy się nie połamać nóg na kamieniach i schodzimy niżej, aby w lesie rozłożyć namiot. Po raz kolejny przy sztucznym świetle wygrzebujemy z ziemi kamienie i równamy teren, aby położyć się spać. Tej nocy jest wreszcie nieco chłodniej. Moglibyśmy wypocząć, gdyby nie to, że w mieścinie pod górami rozpoczęła się wielka impreza i łomot owej muzyki naprawdę nie przypominał górskiej ciszy.


Dzień 6:
Czuję, że to najlepszy poranek. Składamy rzeczy i wracamy do wieży. Obok niej jest mur, na którym spokojnie możemy usiąść i zjeść śniadanie. Dzisiaj w menu sardynki i daktyle. Brakuje mi tylko kawy do szczęścia. Energię staram się czerpać z pięknej pogody. Może to i zdrowiej? On nigdy nie wygląda na zmęczonego. Ledwo wstał i już uśmiech maluje Mu się na całej szerokości od lewej do prawej strony twarzy. Nie wiem jak to jest możliwe. Podobno tylko osoby, które czują się młodo nie potrzebują budzika zwanego kawą lub mocną herbatą. Czy to oznacza, że starszy ode mnie Pan M. jest w rzeczywistości młodszy ode mnie? Chciałabym mieć tyle zdrowia co On. I tyle siły oczywiście!

Pora na krótkie odświeżenie i skolekcjonowanie rzeczy do plecaków. Biorę puszki, papiery, odwracam się i przede mną stają dwie tutejsze kozice. Nie tak blisko, ale wystarczająco, aby zrobić piękne zdjęcia. Otwieram aparat i robię krok w ich stronę. Zrozumiały, że nie są same i w jednym momencie zaczęły oddalać się między krzewami. 

Mam nadzieję, że to kozice?
Nie ma co tracić czasu, więc zaczynamy schodzić ze szczytu. Nie wychodzimy jednak z rezerwatu, ale skręcamy przy punkcie mur-siatka w kierunku morza. Może znajdziemy jakąś uroczą, małą plażę? Przechodzimy przez ogromny wąwóz wyrzeźbiony przez prawdopodobnie dawny strumień lub wodospad i docieramy do linii morza. Przed naszymi oczami nie ukazuje się jednak plaża, ale zamknięta między skałami mała przestrzeń obsypana tysiącem ogromnych kamlotów. Zostawiamy rzeczy i idziemy przyjrzeć się temu miejscu. Wchodzę na kilka pierwszych, wyższych kamieni ułożonych w wodzie i przecieram oczy. Przede mną stoją dwie wielkie ogromne owce. Jedna z nich ucieka, druga patrzy się na mnie, jakbym była dla niej żywym pożywieniem. Pierwsza owca staje na skalistym wzgórzu i czeka na swoją kompankę.  Obie oddalają się coraz bardziej w górę. Widać tylko, że każdy ich krok nie był pewny. Jakby chciały do mnie po coś wrócić…




Po chwili dowiaduje się dlaczego. W miejscu w którym stały obie owca znajdowała się trzecia owca. Biedactwo leżało na pół w wodzie, na pół na skale. Przyjaciel miał zaklinowane  napięstki pomiędzy kolejnymi kamieniami. Ta owca nie wydawała dźwięków jak jej towarzysze. Nie było to normalne beczenie, a płacz cierpiącego dziecka. Okropny płacz pomieszany z owczymi łzami. Patrzała się na mnie, jak gdyby chciała mi przekazać tylko jedno zdanie: Proszę pomóż mi…

Z początku nie wiedzieliśmy "jak się ma" trzecia owca na zdjęciu powyżej.
Nie mogliśmy jej dotknąć w obawie o niesione przez nią ewentualne choroby. Wzięliśmy z lasu najbardziej szerokie i wytrzymałe kije i próbowaliśmy wydostać jej kończyny ze skał. Nasza praca jednak straciła sens, gdy okazało się, że owieczka nie zaklinowała się tam dzisiejszego dnia, ale musiała leżeć już tam bardzo długi czas, gdyż nie miała nawet siły się podnieść. Próbując ją podważyć z płycizny wody zobaczyliśmy wypływającą krew i wnętrza do wody. Wszystkie jej organy były na wierzchu. Całe jej ciało było rozcięte. To cud, że jeszcze żyła. Niestety nic, ani nikt nie mógł już jej dalej pomóc.

Nie ukrywam, że był to jeden z najgorszych momentów w moim życiu. Gdy tak bardzo chce się komuś pomóc, nawet jeżeli jest to zwierze, a jest się bezsilnym jak ono i trzeba odejść. Wpadłam w małą panikę. Po mojej twarzy rozlewały się gorzkie łzy. Początkowo próbowałam je ukryć, ale trudno je schować przed światem. Słyszałam, że płacz ci w niczym teraz nie pomoże.  Po chwili M. przytulił mnie do siebie i postarałam się zebrać w jeden kawałek.  Pamiętam dlaczego tak mnie przejęła ta sytuacja. Tej samej nocy śniła mi się śmierć owcy. Bardzo dziwny moment na taki sen i jego realizację w normalnym życiu…

Wróciliśmy do miasta aż do samego portu. Rozłożyliśmy się na plaży i obmyślaliśmy plan dalszej podróży. Po decyzji wyruszenia dalej na zachód po godzinie 15.30, poszłam ponurkować z kamerą. Wreszcie znalazłam ciekawe miejsce na kręcenie ryb i ich środowiska. Pływanie daje pewnego rodzaju wytchnienie. Można zamknąć się pomiędzy swoimi myślami lub położyć się na wodzie i nie myśleć kompletnie o niczym poza grzejącym Słońcem. Tak też zrobiłam, póki nie doczepiła się mnie jakaś przerażona babcia myśląc, że jestem nieprzytomna i płynę razem z falą. Tak może właśnie człowiek odpocząć.
Znalazłam kilka muszli, przeszłam się w jedną i drugą stronę portu, podenerwowałam trochę swojego ukochanego podróżnika i przebrałam się w normalne ciuchy. Nie siedziałam w jednym miejscu, gdyż wtedy wracał mi obraz umierającej owcy. Wszystko tylko nie to, modliłam się cały dzień…

Tutejsza bimba - jedna jedyna
Zbieramy się na autobus i jedziemy do miejscowości Deià. Każdego roku w tej miejscowości odbywają się festiwale muzyki klasycznej. To miejsce, w którym w 1838 roku zawitał z rodziną Fryderyk Chopin, aby dalej tworzyć. Na nieszczęście dotknęła go choroba, a jego fortepian przepadł. Po czteromiesięcznej tułaczce i mieszkaniu w celach pustego klasztoru kartuzów w Valldemossie (miejscowość, do której mieliśmy później się udać) Chopin opuścił wyspę.


Przeszliśmy się w stronę XIV wiecznego kościoła San Juan Pautista położonego na szczycie wzgórza wokół którego porastała urocza wioska. Dookoła mieścinki podziwialiśmy góry i pnące się po ich zboczach kolejne warstwy. Droga przed kościołem ukazała nam niewielki, ale bardzo zadbany, malutki cmentarz. Byli tam pochowani sami ważni aktorzy kultury hiszpańskiej.


Następnie przeszliśmy parę uliczek z rodzimą ceramiką i udaliśmy się na ten sam przystanek, na którym początkowo wysiadaliśmy. Autobus będzie za pół godziny, więc mamy trochę czasu, aby zrelaksować się w wyszukanym kawałku cienia. Mija określony czas, mija godzina, mijają dwie godziny, a nawet więcej. Siedzimy na krawężniku z innymi ludźmi obserwując jedynie taksówki dla bogaczy wjeżdżające na teren bardzo drogiego hotelu. Nie mamy już za bardzo co jeść. Wszystko w okolicy zamknięte. Nie ruszymy się z miejsca, bo może jeszcze przyjedzie. Kierowcy po prostu najwidoczniej nie chciało się przyjechać…

Na początku byliśmy wspólnego zdania, że najchętniej byśmy wyzwali takiego człowieka od najbardziej nieporządnych na tej planecie i całkowicie bez serca, ale kiedy o godzinie 20.30 (czekając od 16) kierowca wreszcie dotarł na miejsca i zabrał nas do środka, emocje opadły, a humor zły odleciał razem z oddalającymi się w podróży chmurami na niebie.


Zapłaciliśmy około dwóch euro chcąc odwiedzić wyczekiwaną Valldemossę.  Kierowca jednak o nas zapomniał, gdyż nie zatrzymał się na przystanku i pognał czym prędzej do tak nielubianej przez nas Palmy. Zdążyliśmy porobić tylko kilka zdjęć przez okno, ale niezbyt ciekawych, ponieważ było już prawie ciemno. Lądując w Palmie oczywiście odwiedziliśmy nasze ukochane miejsce do spania biorąc wcale nie po drodze kolejny autobus.



Dzień 7:
Budzę się w środku nocy i budzę M. Pytam się go czy ktoś tutaj chodzi, bo słychać jakiś szelest. Na pół przytomny M podnosi się ze swojego wyklepanego miejsca i rozgląda się wokół. Stwierdza, że to najprawdopodobniej szczur i mam się nie przejmować. Leżę do wschodu Słońca i jeszcze dłużej obserwując jak spokojnie śpi. Sztywnieją mi kolana, a ból zdartej skóry z pleców nie daje mi spokoju.

Wstajemy, pakujemy się i słyszę coś, co po tylu dniach mogłabym uznać nawet za komplement. Brzmiał on tak: O, nawet szybko się dzisiaj wyszykowałaś. Wiem nawet, co było jego przyczyną. Nie miałam nic do zjedzenia na śniadanie. Zatem przebrałam się, złożyłam śpiwór, umyłam zęby i byłam gotowa…

Tego dnia wybraliśmy się do Marinelandu. To takie miejsce dla dzieci, w którym można oglądać ciekawe zwierzęta za dwadzieścia jeden euro oraz zapłacić za lichy obiad ponad dwadzieścia euro. Obiadu więc nie kupiliśmy, ale sam bilet wstępu wykroił dziurę w naszych portfelach niskobudżetowej wycieczki. Zdecydowaliśmy odwiedzić to miejsce tak naprawdę z dwóch powodów. Po pierwsze, trafiliśmy znowu do Palmy i nie byliśmy pewni jak daleko możemy wyjechać, gdyż nasza podróż powoli się kończy, a kierowca jak się okazało, nie zawsze jest skory do zabrania pasażerów o wyznaczonej porze. Po drugie, miejsce, które odwiedziliśmy nie było zwykłym zoo, ale prawdziwym delfinarium! A delfinów jeszcze żadne z nas w życiu nie widziało. Spędziliśmy w środku bardzo dużo czasu. Zobaczyliśmy dużą papugarnię, w której oprócz zrobienia niezbędnych zdjęć spędziliśmy bardzo miło czas z nowymi przyjaciółmi – na szczęście wolno latającymi dookoła nas! Potem czekał nas pokaz wyszkolonych papug. Zainteresowało mnie to równie jak wszystkie małe dzieci siedzące na trybunach. Myślę, że nie każdy ma okazję ujrzeć papugi jeżdżące na rowerze lub hulajnodze. Przy okazji zakochałam się w jednej papudze w kolorze granatowo-czarnym z wielkimi, połyskującymi oczami. Nie chciałam wręcz bez niej wyjść…

Pooglądaliśmy jeszcze żółwie, rekiny, foki i inne ciekawe zwierzaki i czekaliśmy na występ lwów morskich. Kolejno po lwach były delfiny. Moje serce skradły jednak lwy. Były o wiele bardziej urocze niż tak upragnione tego dnia delfiny. Tak samo mądre, o wiele bardziej zaskakujące swoim zachowaniem i przede wszystkim bardzo, bardzo przyjazne ludziom. Na początku nie chciałam odwiedzać tego miejsca. Mówiłam sobie, że to męczenie zwierząt. Dopiero gdy stanęłam w tym miejscu, mogłam stwierdzić – wszystkie zwierzęta wyglądały na naprawdę szczęśliwe i w dodatku były suto karmione porządną porcją rybek i innego pokarmu.










 Po wyjściu z Marinelandu znaleźliśmy trochę miejsca na plaży i zwyczajowo raz na dzień poszliśmy się pokąpać lub ponurkować. Podczas nurkowania znalazłam wymarzoną, zakręconą muszlę. Była wielkości mojej dłoni. Płynę z nią do brzegu, aby dokładnie jej się przyjrzeć. Po około minucie dosięga mnie okropna ochota krzyknięcia pod wodą. Puszczam powietrze i wypływam na powierzchnię wody. Rzucam muszlą w kierunku plaży. Z mojej lewej dłoni cieknie krew. Przy tym słona woda nie łagodzi mi zaistniałego bólu. Wychodzę na piasek, zdejmuję płetwy i oglądam uważnie muszlę. Już po samym jej dotknięciu ze środka wychodzi mały mieszkaniec zwany prawdopodobnie krabem pustelnikiem. A to dziad! – krzyknęłam i wyrzuciłam muszlę z powrotem do morza…


Zdegustowana powiedziałam do M. żeby poszedł sobie popływać, a ja popilnuję rzeczy. Jakby tego było mało, bardzo wkurzała mnie jakaś starsza kobieta po mojej lewej stronie. Paliła chyba najgorzej pachnące papierosy jakie można sprzedać komuś takiemu jak jej. Wyraziłam swoje oburzenie cicho pod nosem, po czym okazało się, że popalająca pani jest również z Polski. Łagodnie i z poczuciem humoru odpowiedziała mi od razu: Trzeba było powiedzieć, to bym się usunęła. Oczywiście! Przecież byłam świadoma jej narodowości, więc naprawdę mogłam mówić od razu…

Zbieramy się do miasta zjeść obiado-kolację. Trafiamy na pizzę, która w jakiś minimalny sposób zaspokaja głód. Nie mamy co robić wieczorem, więc przechadzamy się między lokalnymi sklepikami i ulicznymi budkami. Wieczorem siadamy w popularnej sieciówce, aby przed pójściem spać skorzystać z normalnej toalety oraz zamówić kawę. Przy okazji mamy swój kącik do pogadania, gdyż na piętrze o tej porze nie było zupełnie nikogo. Wreszcie po tygodniu łączymy się ze światem poprzez wszechobecne wifi.
Dzień się kończy, historia się powtarza. Idziemy spać.

Dzień 8:
Tak! To już ostatni dzień na tej tragicznej wyspie!
Uparłam się, że przed wyjazdem muszę obejrzeć z bliska katedrę La Seu w Palmie. Chadzamy tymi samymi portowymi ścieżkami, mijamy nową, opuszczoną część miasta i dochodzimy do starówki. Katedra robi wrażenie. Szczególnie jej przepiękna rozeta usytuowana nad wejściem. Obchodzimy to miejsce z każdej strony, ale nie dostajemy się do środka. Kolejka do wejścia jest tak długa, jak podsumowanie rocznych kolejek do poznańskiego Manekina. Zwiedzamy zatem małe, ciasne uliczki. Skręcamy tylko w te, które wzbogacone zostały odrobiną cienia. Rozpływamy się, a razem z nami nasze twarze w balustradach sklepowych okien. Wszędzie można kupić sztuczne perły. Taka wizytówka Majorki. Ma to też swoją ciekawą historię…


Wychodzimy na drugi brzeg portu. Zmierzamy do plaż w stronę wyjeżdżającą na lotnisko. Ciekawość dotyka naszych zmęczonych stóp i niesie nas aż do miejscowości El Molinar, gdzie odnajdujemy kolejne kaplice, trochę ciekawej architektury i miejsca do odpoczynku od zgryźliwego Słońca. Trafiamy do małego parku oraz ulubionego sklepu z najlepszą majorkańską kiełbasą za całe jeden euro w promocji. Szukamy też miejsca, aby zjeść. Jesteśmy święcie przekonani, że w mniejszej miejscowości znajdziemy bardziej domową kuchnię. Niestety wyspa jest na tyle turystyczna, że obiecana domowa kuchnia na obrzeżach wielkiej Palmy okazała się odgrzewanym ciastem i rozmrażanymi dodatkami.  Zawracamy do Palmy i spędzamy miło wieczór na jednej z pobliskich plaż, których tak bardzo szukaliśmy pierwszego dnia idąc w złą stronę, nie mając żadnej mapy. Jest wreszcie okazja żeby wziąć prawie normalny prysznic i pokazać po powrocie rodzinie i znajomym, że nie wygląda się po takim wyjeździe jak bezdomny. Zmywam z siebie pół godziny resztki soli, a mimo to moje włosy zostawiają wiele do życzenia. Robi się całkowicie ciemno. Rozmawiamy o pokaźnych rozmiarów statkach na horyzoncie, które wcześniej mijaliśmy. Mówimy o całym wyjeździe, gwiazdach, księżycu, zapachu morza oraz filmach, które obejrzymy zaraz po powrocie do domu siedząc wygodnie w kanapie i popijając zimne soczki oraz mrożoną kawę…


Zbieramy się na autobus na lotnisko. Żegnamy się z Palmą. Wydawałoby się, że to koniec naszych przygód jak na jeden tydzień i trochę. Na lotnisku nie ma ani jednego normalnego miejsca do czekania na samolot. Na zmianę próbujemy spać na metalowych krzesłach i zabijać czas licząc przechodzących ludzi. Kiedy humor już totalnie opuścił naszą wspólną przestrzeń, M. bierze wolny wózek na bagaż i przemierza śmiało powierzchnię lotniska w jedną i drugą stronę. Nie mam siły, aby śmiać się z tej pasjonującej zabawy, aczkolwiek pozostawiam na twarzy wyraźny skręt kącików ust w górę. Każdy człowiek powinien zdawać sobie sprawę, że w życiu najbardziej cieszą najmniejsze rzeczy. Jedną z nich jest poczucie humoru.


Dzień 9:
Mam całkowicie dość siedzenia w tym miejscu. Jest już czwarta rano.  Mamy dziewiąty i ostatni dzień naszej podróży. Mówię do M., że idziemy sprawdzić, czy bramki są już otwarte. Okazało się, że można przechodzić je o każdej porze, czego wcześniej nie wiedzieliśmy, a za bramkami tona sklepów, darmowe „kino”, wiele restauracji i cała strefa duty free otwarta nawet nocą. W końcu to wyspa dla bogaczy. Wszystko jest więc otwarte prawie cały czas. Siadamy na skórzanych, pikowanych kanapach pewnej sieciówki, wypijamy kawę i udajemy się do odprawy. Wreszcie jesteśmy rozdzieleni chociaż na minutę, ponieważ w samolocie nie mamy miejsc obok siebie.

Samolot doleciał na czas. Jesteśmy około 12.30 w Berlinie. O godzinie 13 jedzie bus do Poznania. Nie wiedzieliśmy jednak, czy zdążymy na ten autokar, zatem kupiliśmy bilety na późniejszy o godzinie 16. Kierowca wcześniejszego busa nie zgodził się nas zabrać, ani wymienić nam biletów. Czekaliśmy zdołowani na parkingu karmiąc przylatujące wróble.
Po kolejnym długim wyczekiwaniu następnego środka transportu, wsiedliśmy szczęśliwi i odpłynęliśmy na ponad połowę trasy do domu. Będąc w Polsce sprawdziłam autobusy do rodzinnego miasta. Nie chciałam po tej podróży tułać się dodatkowo po Poznaniu. Ostatni autobus miał być dokładnie pięć minut po przyjeździe naszego na dworzec. Tuż przed dotarciem na dworzec pożegnałam się z M. jednocześnie dziękując mu za ciekawą podróż i modląc się wspólnie z Nim, aby się nie odzywać do siebie w najbliższym czasie. Wybiegłam zmotywowana, by zdążyć na swój autobus. Jak się okazało – stojący dokładnie obok naszego! Jedyny szczęśliwy transport tej wycieczki – to ten, który zawiózł mnie do domu.


Dzień 10:
Rozmawiam z M. o powrocie na Majorkę. Tam mieli Słońce! Tylko następnym razem weźmiemy więcej kremu ochronnego […]

P.S. Dzięki za wytrwałość i za przeczytanie! Mam nadzieję, że chociaż trochę poprawiłam Ci humor! 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz