Dziwną porą od niemieckiego zapachu miejskiej komunikacji..
Majorka
– wyprawa marzeń?
Dzień 1:
Szkoda, że nie zdążyłam zobaczyć muru
berlińskiego. Brama brandenburska, Reichstag oraz spacer do około
Alexanderplatz muszą mi starczyć na dzisiaj. W końcu nie przyjechałam zwiedzać
Berlina, tylko znowu przeliczam minuty i godziny. Gdyby podliczyć wszystkie
moje spóźnienia oraz dni, kiedy czekam na coś lub częściej na kogoś to
okazałoby się, że jednak częściej to ja przywieram smutkiem do własnej twarzy.
Dlatego bardzo często "czasami" zastanawiam się czy takie samotne
podróże nie są moim szczęściem. Przynajmniej wiem, że sama jestem panią swojego
losu, a zatem i swojego ważnego czasu.
Leżę przy, a raczej na brzegu fontanny na
Alexanderplatz. Plecak pod głową, nogi wyciągnięte wzdłuż, a z każdą
ciemniejszą sekundą robi się coraz chłodniej.
Prawie północ. Słychać szum berlińskich
pociągów z pobliskiej stacji i ulicznego grajka, który zadowala swoją muzyką
innych biednych ludzi, którzy nie mają nic, łącza się w pary i tańczą na boso w
rytm klasycznej muzyki rockowej Beatlesów.
Dzień 2:
Doczekałam się swojego wspólnika wyprawy.
Zabiera mnie na spacer i idziemy coś zjeść. Niby stolica, a wszystko prawie
pozamykane. Mamy jeszcze mnóstwo czasu do pociągu oraz do odlotu z SXF.
Przysypiamy na stacji. Zaczyna się narzekanie, kiedy w końcu przyjedzie pociąg.
Po czwartej, ale nie o tej porze co na
planie, przyjeżdża mistyczny pociąg bez oznaczeń. Zakładamy że to ten, bo ile
można czekać. Po chwili orientujemy się, że na szczęście nie mogliśmy się
pomylić. Jedziemy na lotnisko i pomijam kolejne czekanie tam, na miejscu, na
samolot..
10 rano. Jesteśmy. Na Majorce. Zmęczeni. Jest
gorąco. Jest nie do wytrzymania. Mamy ciężkie plecaki. Wszystko zamknięte.. bo
siesta? Wszystko wygląda opustoszale. Jesteśmy w stolicy. Czy aby na pewno nas
nie wysadzili przypadkiem gdzieś indziej? Popaleni od pierwszych promieni
szukamy sklepu z wodą. Szukamy też plaży. Na całej długości port, gdzie jest ta
wymarzona przezroczysta woda i sypki piasek?
Godzina 19.
W sumie miasto turlających się Chochołów.
Gdzie rozłożyć namiot? 600 euro kary nas nie urządzi zbyt dobrze w takim
miejscu. Turystyczna wyspa, gdzie Paris przyleci smażyć swoje długie nogi nie
należy do najtańszych.
Docieramy do pierwszej plaży pełnej ogromnych
kamieni i skrawka wody. Oprócz nas może piątka ludzi. Nieważne, że jest późno.
Idziemy się pokąpać i już po minucie odkrywamy, że woda jest cudownie ciepła i
cudownie ohydna w swym słonym smaku. Cieszymy się zachodem Słońca i uciekamy
szukać miejsca do spania, które pierwszego dnia okazuje się katorgą. W końcu
docieramy do bardzo dziwnego miejsca. Bierzemy tylko śpiwory i idziemy spać. On
zły i posolony, ja wtulona z aparatem myśląca o prawdopodobnym szczurze dwa
krzaki dalej. Nad ranem nasze miejsce okazało się tak uniwersalne, że
spędziliśmy tam jeszcze dwie lub trzy noce, ale co ciekawe nie pod rząd. W tym
miejscu za każdym następnym razem rozkładamy namiot, a raczej On rozkłada
namiot (a ja "świecę mu tylko po
oczach latarką" przez co dodatkowo mi się obrywa chociaż chciałam pomóc) -
gdzieś na wzgórzu pomiędzy dziwnymi
niezbyt trującymi krzewami i pośród trzech otaczających ruchliwych dróg
wylotowych. Gorzej być mogło, więc w sumie mam się czym cieszyć. Ważne, że i w
nocy jest tutaj ciepło.
Dzień 3:
Straszne. Jeszcze nic
konkretnego nie zrobiliśmy, a ja już czuję się jak 70-letnia staruszka z powodu
niewyleczonych kolan i bólu kręgosłupa. On się ze mnie śmieje, a ja przypominam
mu jak bardzo jest spalony. Czyli wszystko z nami w porządku.
Zbieramy się, jemy śniadanie i kontynuujemy
naszą wędrówkę. Odkrywamy przy tym najpyszniejszą kiełbasę pokrytą
najprawdopodobniej białą pleśnią oraz owczy ser.
Znajdujemy jedną wymarzoną plażę. Kładziemy
się w ostrym Słońcu, co niestety nie było dobrym pomysłem. Smarujemy się
resztkami lotniczego dozwolonego 100 ml kremu i liczymy na to, że nie będziemy
mieli problemów. Zażywamy kąpieli i odpoczywamy po naszej upalnej wędrówce z
odparzającymi plecakami. Moje ramiona w kratkę odciśnięte z mieszanką wybuchową
spalenizny, słonej wody i tony piachu. Boli. Okrutnie boli…
Zbieramy się i idziemy dalej. Odnajdujemy
drzewa figowe oraz drzewa pełne granatów. Przechodzimy kolejne tysiąc ulic,
uliczek i schodów. Nie wiadomo czy lepiej iść w klapkach, czy w gotujących się
adidasach. Na głowie mam zawiązana mokrą chustkę, która początkowo nazywała się
'pareo na plażę'. Jest naprawdę super. Może to wydawać się dziwne, ale ból nie
jest taki ciężki, gdy widzisz kogoś w podobnej sytuacji, a z ciągłym uśmiechem na twarzy. Bardzo cenię
sobie taką wytrwałość.
Chodzimy po prywatnych plażach i zaczynamy
się zastanawiać nad zmianą tego beznadziejnego planu wycieczki. Po godzinie
siedemnastej decydujemy się wyjść w góry, gdzie być może znajdziemy już
namiotowe schronienie na kolejną noc. Początkowo stwierdziliśmy, że raczej
idziemy w "górę", a nie w góry, ale jak zwykle wyszło inaczej. Jak
zawsze mężczyzna rozbija namiot, a ja patrzę jak ciężko pracuje ;). I to jest
moment, kiedy kręcę najśmieszniejsze ujęcia naszego wyjazdu, aczkolwiek
składanie filmu poszło w zapomnienie...
Noc była rewelacyjna. Polegała na ciągłym
wspominaniu "tylko mnie nie dotknij, bo zwariuję z bólu". Chyba, że z
użyciem kojącego aloesu, wtedy wątek rozmowy zaczynał się zupełnie inaczej. Do
dzisiaj mam blizny po spaleniu na Majorce. Chyba najlepsza pamiątka z
negatywnym podtekstem.
Dzień 4:
Składamy namiot w pośpiechu i przedostajemy
się w dziwne miejsca o nieznanych nazwach. Czekając na jakikolwiek autobus
rozmyślamy, co robić dalej. Podejmujemy decyzję z mapą, że pojedziemy na drugi
koniec wyspy. Może tam znajdziemy więcej rzeczy godnych uwagi. Płacimy ponad 8
euro i jedziemy. Lądujemy w rejonie Alcudia skąd głodni i spaleni idziemy zjeść
coś bardzo nietutejszego. Docieramy do przepięknej plaży z bardzo drobnym i
delikatnym jak piórko piaskiem, otoczonej zewsząd drzewami o konarach dłuższych
niż moje dwie długości razem wzięte. Pogoda jest cudowna. Ludzi dużo nie ma.
Czemu? W all inclusive wolą cisnąć się za płotkami w małych basenikach, niż
wyjść na te cudowne plaże. Lepiej dla nas. Kładziemy się w cieniu, bo każdy
promyk Słońca działa na nas wcale nie jak lekarstwo. Mija godzina za godziną, a
my przesuwamy się w rytmie padającego cienia na plaży, aby przypadkiem nie
dotknąć Słońca. Może to się wydawać teraz zabawne, ale czy można aż tak bardzo
śmiać się z ludzkiego nieszczęścia? W końcu jesteśmy biali. Tak jesteśmy biali.
Tak bym to określiła, inaczej nie byłoby tak trafnie. W międzyczasie
przesuwania się o te plażowe centymetry poszłam troszkę ponurkować. Obok mnie
płynęła meduza. Dla mnie to był szok, w życiu jeszcze nie widziałam takiego
stworzonka na żywo, w rajskiej wodzie! Co ciekawe! Nigdy nie widziałam takiego
szkraba meduzy. Cóż za urocze stworzenie! Nie dotykając go, zaczęłam umownie
"pchać" falę wody w kierunku brzegu, bo chciałam ją pokazać swojemu
współpodróżnikowi. Nie słyszał mnie jak krzyczę, więc stwierdził, że jestem
wariatką i dużo chlapię wodą dla zabawy. Zaczął mnie kręcić moją kamerą, a ja
straciłam zapał do pokazywania czegokolwiek. Zrezygnowana wróciłam na brzeg i
dałam się i jemu pokąpać. W końcu zawsze jedna osoba musiała pilnować naszych
rzeczy.
Przebrani i gotowi do kolejnego ciężkiego
spaceru wyruszyliśmy w stronę znalezionego na mapie jeziora. Ponad jeziorem
wznosiły się przepiękne, czysto skaliste góry bez grama cienia. Podziwiając ten
widok z okolicznego mostka, szukałam myślami chłodu z otaczającej nas wody.
Trzeba było ruszać dalej. Chodziliśmy między polnymi drogami wśród zapachu stadnin.
Po lewej konie, po prawej trzymetrowe trzciny. Idziemy dalej. On zaczyna
patrzeć z zazdrością na przejeżdżające pojedyncze auta, a ja staram się
zachować zimną krew. Mianowicie ja i moje siadające kolana...
Po długim czasie docieramy do rozjazdu dróg w
cztery strony. Przed nami małe rondo, dwa migdałowce po środku oraz hiszpański
Dziadzio na rowerze, również ze spalonymi plecami, czapką z daszkiem i
pomarszczonym brzuchem. Zapytał nas połamanym angielskim czego potrzebujemy i
kim jesteśmy. Sam z siebie. Nie zaczepialiśmy go. Opowiadamy mu, że jesteśmy
studentami z namiotami i nie mamy gdzie spać, ani chwilowo nawet co pić. Chyba
zrozumiał o co nam chodzi, gdyż zbliżał się wieczór, a my pokazaliśmy mu nasz
namiot i puste butelki na wodę. Wsiadł na swój zardzewiały składaczek i machnął
ręką, co dało wyraźnie do zrozumienia "za mną!". Pytam się swojego
pana M. czy to dobry pomysł? Oczywiście pytanie natychmiast stało się
całkowicie retoryczne, gdyż oboje bez zastanowienia ruszyliśmy za nim. Po
pięciu minutach drogi zniknął nam z oczu. Jednak dreptaliśmy w dobrą stronę.
Dotarliśmy do kamiennego muru ogromnej posiadłości. Poprawiając; mały domek,
słodki ganek i ogromny sad z polem.
Przechodzimy przez mur z panem Martinem i
rzucamy plecaki na ganku. Pan Martin pokazuje nam studnię pełną czyściutkiej
wody oraz wiadro z liną. Potem pokazuje cały sad drzew figowych i ogród
świeżych pomidorów! Życzy nam udanej nocy i zapewnia że właściciele mieszkania
zostawili mu to miejsce pod opiekę na wiele lat. Dom jest nowy, ale zamknięty.
Podobno właściciele wrócą, ale dopiero na emeryturze. Przyznaję bardzo sprytne.
Zrywam świeże figi i zajadam się nimi jak najszczęśliwsze dziecko na świecie.
Podziwiam zachód za polami i licznymi górami. Wszystko jak w bajce. Gdzie ja
teraz jestem? Nieważne. Jest cudownie i czuję, że kocham swoje życie. Kiedy
prawie nie mam nic, a mam szczęście i jeszcze cudowną osobę ze sobą. Pora na
odpoczynek. W końcu nad ranem zbieramy się dalej, ale tego miejsca na pewno nie
zapomnimy.
Dzień 5:
"Kochanie, co chcesz na śniadanie?
Pomidory czy figi? Masz ogromny wybór!" - Tak mogłam się śmiać między
miliardem nowych myśli. Pamiętałam jednak, że mamy jeszcze zapas wypasionej
kiełbasy, a to już coś!
Każdy z nas załatwia poranną toaletę, trochę
drzemy się na siebie i ruszamy w stronę północno-wschodniego narożnika wyspy.
Docieramy do miejscowości Port de Pollença, robimy jak zawsze masę zdjęć,
wypatrujemy rafinerię na drugim brzegu i uciekamy szybko, gdzie pieprz rośnie.
Tam już nie będzie nic więcej do zobaczenia. Bierzemy ostatni autobus do
miejscowości Port de Sóller na zachodnim wybrzeży wyspy. Chyba właśnie spełniło
się marzenie pana M. Jedziemy w góry. Koniec tego morza!
Droga autobusem trwała około trzech godzin.
Drogi w kształcie serpentyn nie miały końca. Oboje byliśmy przerażeni z jaką
pewnością jedzie nasz kierowca. Ostre zakręty, droga szerokości autobusu, a
patrząc w dół tylko przepaść. Momentami zamykałam oczy i pozwalałam przewracać
się butelce coli po siedzeniach autobusu. Cudowne jeziora, wygolone pagórki i
góry. Owłosione toną drzew kolejne wzgórza, migdałowce, bananowce i inne
niesamowite drzewa i rośliny. Tony plantacji górskich cytrusów. Miliony
niebanalnych widoków. Chmury stykające się z naturą matki Ziemi. Nie chcę
kończyć tego przejazdu!
Wysiadamy w losowej miejscowości Sóller, o
jedną dalej od portu, gdyż kolejnego portu widzieć już nie chcemy. To był błąd,
bo miejsce w którym wysiedliśmy było bardziej puste niż miasto duchów. To samo
zrobili dwaj następni, podobni podróżnicy jak my. Czekaliśmy półtorej godziny
aż będzie kolejny autobus i zawiezie nas do tego poprzedniego miasteczka.
Znajdujemy się teraz w początkowo zakładanej mieścinie i jak zwykle idziemy pod
górę. Bez gór nie ma zabawy, jak już zdążyliśmy stwierdzić. Kupujemy jedzenie i
wyruszamy w kolejne piesze wycieczki. Przy pomocy pewnego starszego pana i jego
kochanego pieska dostaliśmy informację o punkcie widokowym, a więc zbieramy
manatki i ruszamy. Punkt widokowy był niezły, ale jeszcze lepiej było wyjść
wyżej. Tak też zrobiliśmy. Minęliśmy jakiś park, drewniane kładki o których
wspomniał pan z pieskiem i dotarliśmy do drogi mojego życia pod kątem 50
stopni nachylenia. Podobno półtorej godziny drogi dzieli nas od magicznego
przejścia i pięknej wieży obserwacyjnej. Mijamy drogie hotele położone na,
przed, za i obok jaskiń, dużo Niemców, jeszcze więcej bogatych Francuzów i
każdemu odpowiadamy dzień dobry w innym języku.
Jesteśmy głodni. Znajdujemy drzewa pachnące
bananami, ale nie rosną na nich banany, a raczej coś brązowego, wyglądającego
jak zgniły i wysuszony banan - co ciekawe, nie rośnie w kiściach. Decyduję się
spróbować. Jest pyszne! Ale nie jem za dużo, bo może faktycznie się otruję.
Głupia decyzja, ale głodnemu chleb na myśli.. teraz już wiem, że z tym chlebem bardzo
się nie pomyliłam. Były to drzewa z owocami karubo - z których robi się
wegańskie kakao ale i coś, co znamy pod nazwą "mączka chleba
świętojańskiego" i obficie dodajemy do produkcji naszego niby prawdziwego
chleba z czterech składników.
Czuję, że ta powieść sprowadza się trochę do
opisu drogi po pustyni – ciągłej i niekończącej się. Zauważam jednocześnie, że
do Nad Niemnem jeszcze mi dużo
brakuje. Za mało opisu przyrody pomimo wspomnianych drzew.
Drepczemy pod górę, drogi coraz to węższe,
domów coraz mniej. Zaczynają się serpentyny i z każdą warstwą wznosimy się
ponad kolejną warstwę plantacji cytrynek. Nie jesteśmy pewni, gdzie ma być
obiecana wieża, ale głupio wierząc miejscowemu Hiszpanowi nie kończymy swojej
wędrówki. Znajdujemy mnóstwo argumentów aby zawrócić, a szczególnie jeden nazwany
jednogłośnie - końcem drogi…
Przed nami murek, siatka z dziurą i trzy
stopnie. Za trzema stopniami, dziurą w siatce oraz murkiem para Niemców.
Wdajemy się w rozmowę i już po chwili wiemy, że pogłębiający się otwór w płocie
nie jest tam przez przypadek. To jedyne przejście do oddzielonego rezerwatu
oraz drogi do upragnionej wieży. Przyspieszamy tempo z powodu gasnącego na
dworze światła. Kochany M. bierze aparat i denerwuje mnie wcale niewymarzonymi
zdjęciami.
Moje najlepsze zdjęcie z wyjazdu ;). |
Przedzieramy się przez warstwę tropikalnych
drzew, przez kamienie, kolejne rozstaje dróg, podejmujemy trudne decyzje,
trudne rozmowy o istnieniu i nagle pojawiamy się na szczycie.
Wieża nie robi wielkiego wrażenia, ale widok
zachodzącego Słońca nad morzem w barwach całej palety kolorów przykuwa
natychmiast naszą uwagę. Robimy piękne zdjęcia i relaksujemy się w nutach
dotykającej nas wolności.
Chcielibyśmy dłużej, ale właśnie zaszło Słońce.
Włączamy latarki, staramy się nie połamać nóg na kamieniach i schodzimy niżej,
aby w lesie rozłożyć namiot. Po raz kolejny przy sztucznym świetle wygrzebujemy
z ziemi kamienie i równamy teren, aby położyć się spać. Tej nocy jest wreszcie
nieco chłodniej. Moglibyśmy wypocząć, gdyby nie to, że w mieścinie pod górami
rozpoczęła się wielka impreza i łomot owej muzyki naprawdę nie przypominał
górskiej ciszy.
Dzień 6:
Czuję, że to najlepszy poranek. Składamy
rzeczy i wracamy do wieży. Obok niej jest mur, na którym spokojnie możemy
usiąść i zjeść śniadanie. Dzisiaj w menu sardynki i daktyle. Brakuje mi tylko
kawy do szczęścia. Energię staram się czerpać z pięknej pogody. Może to i
zdrowiej? On nigdy nie wygląda na zmęczonego. Ledwo wstał i już uśmiech maluje
Mu się na całej szerokości od lewej do prawej strony twarzy. Nie wiem jak to
jest możliwe. Podobno tylko osoby, które czują się młodo nie potrzebują budzika
zwanego kawą lub mocną herbatą. Czy to oznacza, że starszy ode mnie Pan M. jest
w rzeczywistości młodszy ode mnie? Chciałabym mieć tyle zdrowia co On. I tyle
siły oczywiście!
Pora na krótkie odświeżenie i
skolekcjonowanie rzeczy do plecaków. Biorę puszki, papiery, odwracam się i
przede mną stają dwie tutejsze kozice. Nie tak blisko, ale wystarczająco, aby
zrobić piękne zdjęcia. Otwieram aparat i robię krok w ich stronę. Zrozumiały,
że nie są same i w jednym momencie zaczęły oddalać się między krzewami.
Mam nadzieję, że to kozice? |
Nie ma
co tracić czasu, więc zaczynamy schodzić ze szczytu. Nie wychodzimy jednak z
rezerwatu, ale skręcamy przy punkcie mur-siatka w kierunku morza. Może
znajdziemy jakąś uroczą, małą plażę? Przechodzimy przez ogromny wąwóz
wyrzeźbiony przez prawdopodobnie dawny strumień lub wodospad i docieramy do
linii morza. Przed naszymi oczami nie ukazuje się jednak plaża, ale zamknięta
między skałami mała przestrzeń obsypana tysiącem ogromnych kamlotów. Zostawiamy
rzeczy i idziemy przyjrzeć się temu miejscu. Wchodzę na kilka pierwszych,
wyższych kamieni ułożonych w wodzie i przecieram oczy. Przede mną stoją dwie
wielkie ogromne owce. Jedna z nich ucieka, druga patrzy się na mnie, jakbym
była dla niej żywym pożywieniem. Pierwsza owca staje na skalistym wzgórzu i
czeka na swoją kompankę. Obie oddalają
się coraz bardziej w górę. Widać tylko, że każdy ich krok nie był pewny. Jakby
chciały do mnie po coś wrócić…
Po chwili dowiaduje się dlaczego. W miejscu w
którym stały obie owca znajdowała się trzecia owca. Biedactwo leżało na pół w
wodzie, na pół na skale. Przyjaciel miał zaklinowane napięstki pomiędzy kolejnymi kamieniami. Ta
owca nie wydawała dźwięków jak jej towarzysze. Nie było to normalne beczenie, a
płacz cierpiącego dziecka. Okropny płacz pomieszany z owczymi łzami. Patrzała
się na mnie, jak gdyby chciała mi przekazać tylko jedno zdanie: Proszę pomóż mi…
Z początku nie wiedzieliśmy "jak się ma" trzecia owca na zdjęciu powyżej. |
Nie mogliśmy jej dotknąć w obawie o niesione
przez nią ewentualne choroby. Wzięliśmy z lasu najbardziej szerokie i
wytrzymałe kije i próbowaliśmy wydostać jej kończyny ze skał. Nasza praca
jednak straciła sens, gdy okazało się, że owieczka nie zaklinowała się tam
dzisiejszego dnia, ale musiała leżeć już tam bardzo długi czas, gdyż nie miała
nawet siły się podnieść. Próbując ją podważyć z płycizny wody zobaczyliśmy
wypływającą krew i wnętrza do wody. Wszystkie jej organy były na wierzchu. Całe
jej ciało było rozcięte. To cud, że jeszcze żyła. Niestety nic, ani nikt nie
mógł już jej dalej pomóc.
Nie ukrywam, że był to jeden z najgorszych
momentów w moim życiu. Gdy tak bardzo chce się komuś pomóc, nawet jeżeli jest
to zwierze, a jest się bezsilnym jak ono i trzeba odejść. Wpadłam w małą
panikę. Po mojej twarzy rozlewały się gorzkie łzy. Początkowo próbowałam je
ukryć, ale trudno je schować przed światem. Słyszałam, że płacz ci w niczym
teraz nie pomoże. Po chwili M. przytulił
mnie do siebie i postarałam się zebrać w jeden kawałek. Pamiętam dlaczego tak mnie przejęła ta
sytuacja. Tej samej nocy śniła mi się śmierć owcy. Bardzo dziwny moment na taki
sen i jego realizację w normalnym życiu…
Wróciliśmy do miasta aż do samego portu.
Rozłożyliśmy się na plaży i obmyślaliśmy plan dalszej podróży. Po decyzji
wyruszenia dalej na zachód po godzinie 15.30, poszłam ponurkować z kamerą.
Wreszcie znalazłam ciekawe miejsce na kręcenie ryb i ich środowiska. Pływanie
daje pewnego rodzaju wytchnienie. Można zamknąć się pomiędzy swoimi myślami lub
położyć się na wodzie i nie myśleć kompletnie o niczym poza grzejącym Słońcem.
Tak też zrobiłam, póki nie doczepiła się mnie jakaś przerażona babcia myśląc, że
jestem nieprzytomna i płynę razem z falą. Tak może właśnie człowiek odpocząć.
Znalazłam kilka muszli, przeszłam się w jedną
i drugą stronę portu, podenerwowałam trochę swojego ukochanego podróżnika i
przebrałam się w normalne ciuchy. Nie siedziałam w jednym miejscu, gdyż wtedy
wracał mi obraz umierającej owcy. Wszystko tylko nie to, modliłam się cały
dzień…
Tutejsza bimba - jedna jedyna |
Zbieramy się na autobus i jedziemy do
miejscowości Deià. Każdego roku w tej miejscowości odbywają się festiwale
muzyki klasycznej. To miejsce, w którym w 1838 roku zawitał z rodziną Fryderyk
Chopin, aby dalej tworzyć. Na nieszczęście dotknęła go choroba, a jego
fortepian przepadł. Po czteromiesięcznej tułaczce i mieszkaniu w celach pustego
klasztoru kartuzów w Valldemossie (miejscowość, do której mieliśmy później się
udać) Chopin opuścił wyspę.
Przeszliśmy się w stronę XIV wiecznego
kościoła San Juan Pautista położonego na szczycie wzgórza wokół którego
porastała urocza wioska. Dookoła mieścinki podziwialiśmy góry i pnące się po
ich zboczach kolejne warstwy. Droga przed kościołem ukazała nam niewielki, ale
bardzo zadbany, malutki cmentarz. Byli tam pochowani sami ważni aktorzy kultury
hiszpańskiej.
Następnie przeszliśmy parę uliczek z rodzimą
ceramiką i udaliśmy się na ten sam przystanek, na którym początkowo
wysiadaliśmy. Autobus będzie za pół godziny, więc mamy trochę czasu, aby
zrelaksować się w wyszukanym kawałku cienia. Mija określony czas, mija godzina,
mijają dwie godziny, a nawet więcej. Siedzimy na krawężniku z innymi ludźmi
obserwując jedynie taksówki dla bogaczy wjeżdżające na teren bardzo drogiego
hotelu. Nie mamy już za bardzo co jeść. Wszystko w okolicy zamknięte. Nie
ruszymy się z miejsca, bo może jeszcze
przyjedzie. Kierowcy po prostu najwidoczniej nie chciało się przyjechać…
Na początku byliśmy wspólnego zdania, że
najchętniej byśmy wyzwali takiego człowieka od najbardziej nieporządnych na tej
planecie i całkowicie bez serca, ale kiedy o godzinie 20.30 (czekając od 16)
kierowca wreszcie dotarł na miejsca i zabrał nas do środka, emocje opadły, a
humor zły odleciał razem z oddalającymi się w podróży chmurami na niebie.
Zapłaciliśmy około dwóch euro chcąc odwiedzić
wyczekiwaną Valldemossę. Kierowca jednak
o nas zapomniał, gdyż nie zatrzymał się na przystanku i pognał czym prędzej do
tak nielubianej przez nas Palmy. Zdążyliśmy porobić tylko kilka zdjęć przez
okno, ale niezbyt ciekawych, ponieważ było już prawie ciemno. Lądując w Palmie
oczywiście odwiedziliśmy nasze ukochane miejsce do spania biorąc wcale nie po
drodze kolejny autobus.
Dzień 7:
Budzę się w środku nocy i budzę M. Pytam się
go czy ktoś tutaj chodzi, bo słychać jakiś szelest. Na pół przytomny M podnosi
się ze swojego wyklepanego miejsca i rozgląda się wokół. Stwierdza, że to
najprawdopodobniej szczur i mam się nie przejmować. Leżę do wschodu Słońca i
jeszcze dłużej obserwując jak spokojnie śpi. Sztywnieją mi kolana, a ból
zdartej skóry z pleców nie daje mi spokoju.
Wstajemy, pakujemy się i słyszę coś, co po
tylu dniach mogłabym uznać nawet za komplement. Brzmiał on tak: O, nawet szybko się dzisiaj wyszykowałaś.
Wiem nawet, co było jego przyczyną. Nie miałam nic do zjedzenia na śniadanie.
Zatem przebrałam się, złożyłam śpiwór, umyłam zęby i byłam gotowa…
Tego dnia wybraliśmy się do Marinelandu. To
takie miejsce dla dzieci, w którym można oglądać ciekawe zwierzęta za
dwadzieścia jeden euro oraz zapłacić za lichy obiad ponad dwadzieścia euro.
Obiadu więc nie kupiliśmy, ale sam bilet wstępu wykroił dziurę w naszych
portfelach niskobudżetowej wycieczki. Zdecydowaliśmy odwiedzić to miejsce tak
naprawdę z dwóch powodów. Po pierwsze, trafiliśmy znowu do Palmy i nie byliśmy
pewni jak daleko możemy wyjechać, gdyż nasza podróż powoli się kończy, a
kierowca jak się okazało, nie zawsze jest skory do zabrania pasażerów o
wyznaczonej porze. Po drugie, miejsce, które odwiedziliśmy nie było zwykłym
zoo, ale prawdziwym delfinarium! A delfinów jeszcze żadne z nas w życiu nie
widziało. Spędziliśmy w środku bardzo dużo czasu. Zobaczyliśmy dużą papugarnię,
w której oprócz zrobienia niezbędnych zdjęć spędziliśmy bardzo miło czas z
nowymi przyjaciółmi – na szczęście wolno latającymi dookoła nas! Potem czekał
nas pokaz wyszkolonych papug. Zainteresowało mnie to równie jak wszystkie małe
dzieci siedzące na trybunach. Myślę, że nie każdy ma okazję ujrzeć papugi
jeżdżące na rowerze lub hulajnodze. Przy okazji zakochałam się w jednej papudze
w kolorze granatowo-czarnym z wielkimi, połyskującymi oczami. Nie chciałam
wręcz bez niej wyjść…
Pooglądaliśmy jeszcze żółwie, rekiny, foki i
inne ciekawe zwierzaki i czekaliśmy na występ lwów morskich. Kolejno po lwach
były delfiny. Moje serce skradły jednak lwy. Były o wiele bardziej urocze niż
tak upragnione tego dnia delfiny. Tak samo mądre, o wiele bardziej zaskakujące
swoim zachowaniem i przede wszystkim bardzo, bardzo przyjazne ludziom. Na
początku nie chciałam odwiedzać tego miejsca. Mówiłam sobie, że to męczenie
zwierząt. Dopiero gdy stanęłam w tym miejscu, mogłam stwierdzić – wszystkie
zwierzęta wyglądały na naprawdę szczęśliwe i w dodatku były suto karmione
porządną porcją rybek i innego pokarmu.
Po wyjściu z Marinelandu znaleźliśmy trochę
miejsca na plaży i zwyczajowo raz na dzień poszliśmy się pokąpać lub
ponurkować. Podczas nurkowania znalazłam wymarzoną, zakręconą muszlę. Była
wielkości mojej dłoni. Płynę z nią do brzegu, aby dokładnie jej się przyjrzeć.
Po około minucie dosięga mnie okropna ochota krzyknięcia pod wodą. Puszczam
powietrze i wypływam na powierzchnię wody. Rzucam muszlą w kierunku plaży. Z
mojej lewej dłoni cieknie krew. Przy tym słona woda nie łagodzi mi zaistniałego
bólu. Wychodzę na piasek, zdejmuję płetwy i oglądam uważnie muszlę. Już po
samym jej dotknięciu ze środka wychodzi mały mieszkaniec zwany prawdopodobnie
krabem pustelnikiem. A to dziad! – krzyknęłam
i wyrzuciłam muszlę z powrotem do morza…
Zdegustowana powiedziałam do M. żeby poszedł
sobie popływać, a ja popilnuję rzeczy. Jakby tego było mało, bardzo wkurzała
mnie jakaś starsza kobieta po mojej lewej stronie. Paliła chyba najgorzej
pachnące papierosy jakie można sprzedać komuś takiemu jak jej. Wyraziłam swoje
oburzenie cicho pod nosem, po czym okazało się, że popalająca pani jest również
z Polski. Łagodnie i z poczuciem humoru odpowiedziała mi od razu: Trzeba było powiedzieć, to bym się usunęła.
Oczywiście! Przecież byłam świadoma jej narodowości, więc naprawdę mogłam mówić
od razu…
Zbieramy się do miasta zjeść obiado-kolację.
Trafiamy na pizzę, która w jakiś minimalny sposób zaspokaja głód. Nie mamy co
robić wieczorem, więc przechadzamy się między lokalnymi sklepikami i ulicznymi
budkami. Wieczorem siadamy w popularnej sieciówce, aby przed pójściem spać
skorzystać z normalnej toalety oraz zamówić kawę. Przy okazji mamy swój kącik
do pogadania, gdyż na piętrze o tej porze nie było zupełnie nikogo. Wreszcie po
tygodniu łączymy się ze światem poprzez wszechobecne wifi.
Dzień się kończy, historia się powtarza.
Idziemy spać.
Dzień 8:
Tak! To już ostatni dzień na tej tragicznej
wyspie!
Uparłam się, że przed wyjazdem muszę obejrzeć
z bliska katedrę La Seu w Palmie. Chadzamy tymi samymi portowymi ścieżkami,
mijamy nową, opuszczoną część miasta i dochodzimy do starówki. Katedra robi
wrażenie. Szczególnie jej przepiękna rozeta usytuowana nad wejściem.
Obchodzimy to miejsce z każdej strony, ale nie dostajemy się do środka. Kolejka
do wejścia jest tak długa, jak podsumowanie rocznych kolejek do poznańskiego
Manekina. Zwiedzamy zatem małe, ciasne uliczki. Skręcamy tylko w te, które
wzbogacone zostały odrobiną cienia. Rozpływamy się, a razem z nami nasze twarze
w balustradach sklepowych okien. Wszędzie można kupić sztuczne perły. Taka
wizytówka Majorki. Ma to też swoją ciekawą historię…
Wychodzimy na drugi brzeg portu. Zmierzamy do
plaż w stronę wyjeżdżającą na lotnisko. Ciekawość dotyka naszych zmęczonych
stóp i niesie nas aż do miejscowości El Molinar, gdzie odnajdujemy kolejne
kaplice, trochę ciekawej architektury i miejsca do odpoczynku od zgryźliwego
Słońca. Trafiamy do małego parku oraz ulubionego sklepu z najlepszą majorkańską
kiełbasą za całe jeden euro w promocji. Szukamy też miejsca, aby zjeść.
Jesteśmy święcie przekonani, że w mniejszej miejscowości znajdziemy bardziej
domową kuchnię. Niestety wyspa jest na tyle turystyczna, że obiecana domowa
kuchnia na obrzeżach wielkiej Palmy okazała się odgrzewanym ciastem i
rozmrażanymi dodatkami. Zawracamy do
Palmy i spędzamy miło wieczór na jednej z pobliskich plaż, których tak bardzo
szukaliśmy pierwszego dnia idąc w złą stronę, nie mając żadnej mapy. Jest
wreszcie okazja żeby wziąć prawie normalny prysznic i pokazać po powrocie
rodzinie i znajomym, że nie wygląda się po takim wyjeździe jak bezdomny. Zmywam
z siebie pół godziny resztki soli, a mimo to moje włosy zostawiają wiele do
życzenia. Robi się całkowicie ciemno. Rozmawiamy o pokaźnych rozmiarów statkach
na horyzoncie, które wcześniej mijaliśmy. Mówimy o całym wyjeździe, gwiazdach,
księżycu, zapachu morza oraz filmach, które obejrzymy zaraz po powrocie do domu
siedząc wygodnie w kanapie i popijając zimne soczki oraz mrożoną kawę…
Zbieramy się na autobus na lotnisko. Żegnamy
się z Palmą. Wydawałoby się, że to koniec naszych przygód jak na jeden tydzień
i trochę. Na lotnisku nie ma ani jednego normalnego miejsca do czekania na
samolot. Na zmianę próbujemy spać na metalowych krzesłach i zabijać czas licząc
przechodzących ludzi. Kiedy humor już totalnie opuścił naszą wspólną
przestrzeń, M. bierze wolny wózek na bagaż i przemierza śmiało powierzchnię
lotniska w jedną i drugą stronę. Nie mam siły, aby śmiać się z tej pasjonującej
zabawy, aczkolwiek pozostawiam na twarzy wyraźny skręt kącików ust w górę.
Każdy człowiek powinien zdawać sobie sprawę, że w życiu najbardziej cieszą
najmniejsze rzeczy. Jedną z nich jest poczucie humoru.
Dzień 9:
Mam całkowicie dość siedzenia w tym miejscu.
Jest już czwarta rano. Mamy dziewiąty i
ostatni dzień naszej podróży. Mówię do M., że idziemy sprawdzić, czy bramki są
już otwarte. Okazało się, że można przechodzić je o każdej porze, czego
wcześniej nie wiedzieliśmy, a za bramkami tona sklepów, darmowe „kino”, wiele
restauracji i cała strefa duty free otwarta nawet nocą. W końcu to wyspa dla
bogaczy. Wszystko jest więc otwarte prawie cały czas. Siadamy na skórzanych,
pikowanych kanapach pewnej sieciówki, wypijamy kawę i udajemy się do odprawy.
Wreszcie jesteśmy rozdzieleni chociaż na minutę, ponieważ w samolocie nie mamy
miejsc obok siebie.
Samolot doleciał na czas. Jesteśmy około
12.30 w Berlinie. O godzinie 13 jedzie bus do Poznania. Nie wiedzieliśmy
jednak, czy zdążymy na ten autokar, zatem kupiliśmy bilety na późniejszy o
godzinie 16. Kierowca wcześniejszego busa nie zgodził się nas zabrać, ani
wymienić nam biletów. Czekaliśmy zdołowani na parkingu karmiąc przylatujące
wróble.
Po kolejnym długim wyczekiwaniu następnego
środka transportu, wsiedliśmy szczęśliwi i odpłynęliśmy na ponad połowę trasy
do domu. Będąc w Polsce sprawdziłam autobusy do rodzinnego miasta. Nie chciałam
po tej podróży tułać się dodatkowo po Poznaniu. Ostatni autobus miał być
dokładnie pięć minut po przyjeździe naszego na dworzec. Tuż przed dotarciem na
dworzec pożegnałam się z M. jednocześnie dziękując mu za ciekawą podróż i
modląc się wspólnie z Nim, aby się nie odzywać do siebie w najbliższym czasie.
Wybiegłam zmotywowana, by zdążyć na swój autobus. Jak się okazało – stojący
dokładnie obok naszego! Jedyny szczęśliwy transport tej wycieczki – to ten,
który zawiózł mnie do domu.
Dzień 10:
Rozmawiam z M. o powrocie na Majorkę. Tam
mieli Słońce! Tylko następnym razem weźmiemy więcej kremu ochronnego […]
P.S. Dzięki za wytrwałość i za przeczytanie!
Mam nadzieję, że chociaż trochę poprawiłam Ci humor!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz